Miasto uroczych zaułków
Miasto jest ze wszechmiar unikalne. Ściąga turystów z całego świata. Nie ma drugiego miejsca na świecie,
gdzie po kanałach pływają gondole (no dobra, jest gips-kartonowa kopia, ale na
drugiej półkuli).
Las Vegas... jakby ktoś nie był pewien. |
Las Vegas... a na końcu kanału... fototapeta. |
Dlatego też dla wielu Wenecja jest po prostu zadeptana.
Więc na zwiedzanie ikon Wenecji – mostu Rialto, placu św. Marka i
Bazyliki św. Marka – wybraliśmy się od ósmej rano. Wtedy na ulicach i
mostkach jest jeszcze pusto i cicho.
Goście hotelowi jeszcze nie wyszli na
zwiedzanie, a turyści typu „shoot and go” (jak zwą ich przewodnicy),
odwiedzający na jeden dzień Wenecję, jeszcze nie dotarli na Piazzale Roma,
czyli na wielki parkingu autokarowy i samochodowy u wrót miasta.
Niezrażeni lekkim kapuśniaczkiem, który towarzyszył nam
przez pierwsze pół godziny, uzbrojeni w wypożyczoną w hotelowej recepcji
parasolkę, ruszyliśmy na podbój. Wybór pory dnia był idealny. Na moście Rialto można
było obejrzeć coś więcej niż morze głów sunących turystów. Plac świetego Marka
był na tyle pusty, że można było podziwiać jego rozmiar i architektoniczne
smaczki okalających budynków, a do Bazyliki weszliśmy jako jedni z pierwszych w
tym dniu.
Bazylika to
najważniejsza z tutejszych świątyń. Zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz utrzymana
jest w stylu bizantyjskim. Pod ołtarzem Pala d'Oro złożone są szczątki jednego z
Ewangelistów, a tył ołtarza jest złocony i wysadzany
szlachetnymi kamieniami.
Lesio wdał się w rozmowę z jedną z turystek, starszą panią z Węgier. Ona swoje, a on swoje. Ona pokazywała mu rzeźby i świece, mówiąc do niego po węgiersku, on opowiadał o swoich samochodach-zabawkach po polsku. Ale żadnemu z nich ta różnica językowa nie przeszkadzała.
Oprócz wystroju wnętrza Bazyliki, można też zajrzeć do skarbca
świątyni. Oglądając tę zapierającą dech w piersiach Bazylikę i znając historię
jej powstania, pojawiło się w nas dziwne uczucie. Cały skarbiec i większość
zdobień to rzeczy
zagrabione
z Konstantynopola oraz wypraw krzyżowych, w
których brali udział Wenecjanie. Nawet kości św. Marka znalazły się
Wenecji jako łup wojenny. My również jako kraj byliśmy nie raz łupieni przez
sąsiadów w wielowiekowej historii naszego kraju i wiele rzeczy (zabytków, dzieł sztuki itp.) już nigdy nie wróciło do Polski. Stąd to nasze dziwne uczucie.
Oryginał, naprawdę oryginał! |
Tańczymy walczyka, a orkiestra gra. |
Z Bazyliki, przez zatłoczony
już
plac św. Marka i
nabrzeże, przy którym cumują gondole, ruszyliśmy uliczkami do drugiego z trzech
mostów nad Canal Grande – mostu Akademii, aby odwiedzić bazylikę Santa Maria
Della Salute.
Po drodze odwiedzaliśmy też inne świątynie, pod warunkiem, że nie
były płatne (tak, część kościołów w Wenecji jest płatna!). Jakoś nie mamy
oporów przed wrzuceniem dobrowolnej ofiary, ale kupowanie biletów do kościołów (zwłaszcza katolickich)
wywołuje negatywną reakcję.
Korek kanałowy. |
Niestety nie była na sprzedaż. |
Lesio większość dnia spędził w nosidle, zmieniając tylko
pozycję z „plecaczka” na „kangurka” lub z pleców mamy na plecy taty.
Znów klucząc uliczkami i mostkami, wybierając drogi (a
takie istnieją!) z dala od tras turystycznych lemingów, dotarliśmy wczesnym
popołudniem w okolice naszego hotelu na obiad.
U nas zdziera się eternit w ramach ekologii. Może by sprzedawać do Wenecji? |
Po dłuższym odpoczynku, po południu, znów wyruszyliśmy w
miasto. Chcąc dotrzeć do dzielnicy San Polo, zrezygnowaliśmy z dłuższego
spaceru przez most Rialto i skróciliśmy drogę przez Canale
Grande
na pokładzie
gondoli.
Targ rybny. Czynny, a zapach z poranka unosi się do wieczora. |
Trzeba mieć krzepę, żeby zapukać, bo kołatka (a raczej kołata) miała rozmiar karki A4 |
Przez kolejne, czasem bardzo senne i puste uliczki, przy których
znajdują się sklepiki i zakłady lokalnych rzemieślników i artystów, dotarliśmy
do trzeciej najważniejszej świątyni miasta – bazyliki Santa Maria Gloriosa dei
Frari. Tam jednej z Wenecjanek, starszej pani, spodobało się zachowanie Lesia w
kościele. Trzeba przyznać, że podczas krótkich wizyt potrafi się zachować w
takich miejscach. Próba dialogu naszym kiepskim włoskim i jej słabym angielskim
i... nić porozumienia została nawiązana.
Cel wycieczki, czyli port morski, nie został osiągnięty.
Musieliśmy zawrócić przy Canale
Grande
w kierunku hotelu. Wieczorem znów zaczęło
padać. Nie na tyle jednak, żeby w drodze powrotnej oprzeć się pokusie zjedzenia lodów z jednej z wielu weneckich lodziarni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz